Kultura
Skomentuj

Jak zostać królem

Opisywałam ostatnio kilka filmów, co do których miałam duże oczekiwania, a potem równie wielkie rozczarowanie. Cieszy mnie więc fakt, że zdarza mi się też obejrzeć od czasu do czasu film, który spodziewam się, że będzie dobry, a okazuje się być jeszcze lepszy. Ostatnio takie przypadki miałam dwa. Dziś o pierwszym – The King’s Speech, znanym u nas pod tytułem „Jak zostać królem” i reklamowanym u nas jako komedia.

Krótko tylko o tej miernej próbie nabicia publiczności w butelkę – rozumiem, że tytuł oryginalny nie całkiem dobrze brzmi po polsku, rozumiem też, że Colin Firth głównie znany jest w Polsce z roli w Bridget Jones i że Walentynki oraz Oscary znakomicie mobilizują do zrobienia z tego świetnego kina „komedii idealnej do zobaczenia, jeśli chodzisz do kina tylko raz w roku”. Ale czy naprawdę ktoś, kto będzie szedł do kina na komedię – no prawie – romantyczną, zaufa jeszcze kiedykolwiek dystrybutorom i raz nabity w butelkę, w ogóle podejmie próbę wyjścia do kina w przyszłym roku? Podejrzewam, że zda się na swój własny telewizor, dlatego nie pochwalam takich prób.

Wracając do filmu. Po pierwsze świetna jest historia i aż dziw bierze, że do tej pory przez kino nie uwieczniona. Młodszy syn Króla Jerzego V, który kompletnie się na króla nie nadaje, totalnie królem być nie chce i nie jest to fałszywa skromność, tylko zwykła, bardzo realna ocena swojego potencjału, ten człowiek okazuje się nie tylko bardzo dobrym władcą swojego narodu, królem Jerzym VI, ale i – dzięki ciężkiej pracy nad sobą – pokonuje największą swoją słabość, jąkanie.

Jest zjawiskowa chemia pomiędzy Colinem Firthem i Geoffreyem Rushem, napięcie, elektryczność i wybitne współgranie, które nam przypomina, co wprowadzają do historii kinematografii aktorzy brytyjscy i jak to potrafi być świeże i różne od powszechnie oglądanego aktorstwa amerykańskiego. Jest świetny drugi plan z Heleną Bonham Carter (Królową) i Timothy Spallem (Churchillem). Jest świetna reżyseria Toma Hoopera, który już nieco dotykał historii monarchii brytyjskiej reżyserując mini serię telewizyjną o Elżbiecie I. Świetny scenariusz, który po części wynika ze znakomitej, prawdziwej historii. Świetne kostiumy i scenografia, bo przecież kino historyczne daje znakomitą okazję do popisów w tej dziedzinie. Jest też bardzo dobra muzyka. Wszystkie te i jeszcze kilka kategorii zostało docenionych przez Akademię Filmową i „Jak zostać królem” nominowano do 12 Oscarów.

Nie mam jeszcze pełnego obrazu filmów oscarowych, nie widziałam jeszcze „Fightera”, „127 godzin” i „The Kids Are All Right”, ale jeśli nie wezmą góry odwieczne animozje amerykańsko-brytyjskie, „Jak zostać królem” powinno w kilku przynajmniej kategoriach Oscarowych święcić triumfy. Bardzo serdecznie im tego życzę, choć – przyznam szczerze, że w kategorii Film dałabym jednak Oscara „The Social Network”, a Jeff Bridges tak znakomicie zagrał u Coenów, że i nad główną rolą męską bardzo bym się zastanawiała, choć Colin jest moim ulubieńcem od dawna. Z tego wielokrotnie złożonego zdania, zawierającego wiele „choć” możecie wywnioskować, jak bardzo się cieszę, że to nie ja muszę podejmować te decyzje.

W skali od 1 do 10 daję 9