Grecka, Restauracje, Saska Kępa
Skomentuj

Grecka Tawerna Santorini

Jeśli się wraca z Krety po tygodniowym urlopie, od którego nie sposób uwolnić myśli i jeśli robi się wszystko, by w grecki klimacie jeszcze chwilę pozostać, warto się wybrać do Santorini. Warto zresztą pewnie i wtedy, kiedy akurat nie wróciło się z urlopu, a po prostu chce się zjeść coś dobrego.

Santorini to jedno z takich miejsc, po którym nikt nie spodziewałby się sukcesu. Zrobione gdzieś na zapleczu starego pawilonu, pomalowane dość przaśnie na niebiesko i biało, liczne niedoróbki widać w wielu miejscach, a i kuchnia nie w standardzie pięciu gwiazdek. Ale Santorini ma klimat i pewnie dlatego, po wielu latach od otwarcia, pomimo tego, że w Warszawie przeciętny cykl życia restauracji to 3 lata, w Santorini trudno znaleźć miejsce wieczorem nie tylko w weekend, ale też w tygodniu.

Próbowałam zacząć od małych rybek, które na Krecie podaje się wyłącznie usmażone z cytryną i zajada się w całości. Taki lokalny przysmak. Niestety w Santorini w tej roli występują szprotki, więc już w całości zjeść ich nie sposób. Zrezygnowałam z pomysłu i zadowoliłam się innym greckim standardem – Melitzanosalatą – musem z bakłażanów. Dobry, podany z podpłomykiem, smakuje bardzo przyzwoicie.

Drugie danie było już na wyraźnie polecenie kelnerki – zaproponowała coś z mięs, wybrałam koźlinę w oliwie z cytryną i pietruszką. Niby proste danie, ale zrobić je tak, by koźlina wprost rozpadała się w ustach z miękkości, to nie lada sztuka. W Santorini jest zresztą tak, że nie każdego dnia można zjeść taką koźlinę czy gicz cielęcą. W Santorini mięso się marynuje i pewnie maceruje, a także poddaje jeszcze bardziej tajemniczym procedurom po to, by w końcu zachwycać efektem. Koźlina zachwyciła, choć na mój gust było ciut za dużo oliwy, co odczułam jako zbyt dużą ilość tłuszczu – wprawdzie zdrowego, ale jednak.

Deser w Santorini to mój standard od lat – krem czekoladowy z figami i brandy. Deser czekoladowy jest zresztą dla mnie zawsze testem restauracji. Skreśliłam już z listy dobrych miejsc niejedno (np. na tym blogu Castello), gdy deser oparty na czekoladzie okazywał się beznadziejny. Niejedno też miejsce wychwaliłam pod niebiosa (np. Boathouse) po czekoladzie na deser, która wprawiła mnie w błogostan. W Santorini krem czekoladowy z figami i brandy jest naprawdę zacny (używam tego słowa, od kiedy kelner w Smakach Warszawy określił nim danie z jelenia).

Jedzeniu w Santorini towarzyszy oczywiście wino, choć tu mogłabym się przyczepić, że nie bardzo potrafią się zdecydować o co chodzi … teoretycznie nie ma w ofercie Casillero Del Diablo, ale dla wybrednych gości powinno być, potem się okazuje, że jednak nie ma. Kelnerka przychodzi zamiast z kartą win, z dwiema butelkami wina do wyboru. Na kieliszki leje się prawie wyłącznie wino greckie … no z tymi winami bym się czepiała.

Ale jedzeniu w Santorini towarzyszy także grecki klimat. Nie chodzi mi o pogodę oczywiście, bo z nią to różnie bywa, ale o muzykę na żywo i Zorbę, przy którym goście tańczą, a talerze obficie lecą na ziemię. W Santorini coś jest. I pewnie jeszcze długo będzie warto tam wracać i tego czegoś doświadczać. Polecam!

Grecka Tawerna Santorini, Warszawa, ul. Egipska 7