Kultura
Skomentuj

Idy Marcowe

Idy Marcowe to jeden z filmów nominowanych do kilku Złotych Globów, ale prawie zupełnie pominiętych przy nominacjach oscarowych. Nie mi przesądzać, kto ma rację, zwłaszcza, że wielu innych nominowanych filmów jeszcze nie widziałam. Dla mnie Idy Marcowe to dobre kino.

Ciekawie pokazane zaplecze polityczne prawyborów prezydenckich w USA. Ciekawie nie dlatego, że w jakiś bardzo odkrywczy sposób, ale dlatego, że po raz kolejny widać wyraźnie, że to zaplecze bywa często znacznie ciekawsze niż sam kandydat. Od jakiegoś czasu interesujący są szefowie kampanii wyborczej albo ci, którzy pociągają za sznurki z tzw. drugiego planu.

 

Film ma dobre inteligentne dialogi, momentami zabawne, choć wolałabym, żeby tego uśmiechu było trochę więcej. Przede wszystkim jednak wybijają się aktorzy. O Goslingu już chyba nawet nie powinnam się wypowiadać, ilość moich zachwytów pod jego adresem dawno przekroczyła granice przyzwoitości. Ale dzięki Idom Marcowym miałam znowu okazję zobaczyć na ekranie Paula Giamatti oraz mojego ulubionego Philipa Seymoura Hoffmana. Jest też w bardzo drobnej, ale równie widocznej roli Marisa Tomei, którą od dłuższego czasu podziwiam za wybór ról, czy też za umiejętność ich pozyskania. Jest naprawdę wszechstronna, równie świetna w rolach komediowych np. w „Czego pragną kobiety” czy w „Kocha lubi szanuje”, jak i w dramatycznych np. „Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz” czy „Zapaśnik”. Mam wrażenie, że to jedna z tych aktorek, którym czas robi wyłącznie przysługę.

Jeden z trafniejszych dialogów w filmie ma miejsce w samolocie:
– We’re going to be fine. We have to do it, it’s the right thing to do, and nothing bad happens when you’re doing the right thing.
– Is that your personal theory? Because I can shoot holes in it. 

Pointa filmu „Idy Marcowe” nie jest chyba błyskotliwa. Niestety ponownie okazuje się, że polityka czysta nie jest, na układy trzeba chodzić, nawet po tej stronie, z którą sympatyzuje reżyser (Clooney znany jest z poparcia dla demokratów). Na dodatek pojedynki zwykle wygrywa ten, kto ma większe „cohones” lub po prostu ten, kto ma mniej do stracenia. Nie jest to pewnie odkrywczy wniosek, ale film dobrze się ogląda.

W skali od 1 do 10 daję 8