Wpisy otagowane: koncerty jazzowe

Al Jarreau w Sali Kongresowej

Zaczęło się od wzruszeń. Z głośników na powitanie popłynęła oryginalna zapowiedź w wykonaniu Leopolda Tyrmanda i Romana Waschko sprzed 50 lat nowego (wtedy) festiwalu jazzowego. A potem na scenę wszedł Jan Ptaszyn Wróblewski i zagrał Swanee River – standard, który zawsze otwiera Jazz Jamboree. I zaczęło się po raz 50ty. Wzruszenia trwały, kiedy na scenę powoli wchodził band gwiazdy wieczoru – Ala Jareau. I tu zaskoczenie, Al nie wszedł ostatni jak gwiazda, wszedł jako pierwszy i zaczął od śpiewu a capella. Powoli dochodził do mikrofonu, a kiedy przy nim stanął, cały zespół był już na miejscu i zaczęło się. Dwie godziny totalnych popisów i ekwilibrystyki wokalnej. Głos nieco tylko stracił na sile, choć w dalszym ciągu Al może pozwolić sobie na trzymanie mikrofonu na wysokości pasa i bycie bardzo dobrze słyszanym. Szalał na tej scenie już głównie wokalnie. Niestety widać, że choroba, która utrudnia mu poruszanie się, nie pozwala mu na normalne dla niego tańce. Przebiegł po różnych swoich przebojach, śpiewając je niejako z musu, na zasadzie „na pewno chcecie to usłyszeć, więc proszę”. Ale …

Bernard Maseli & Krzysztof Ścierański w Jazzowni Liberalnej

Najbardziej lubię Benka (bo jakoś tak jest, że jestem z nim na „Benek”, choć z Krzysztofem jestem na „Krzysztof” – nie, żebym kiedykolwiek z nimi rozmawiała, ale gdybym rozmawiała to tak bym do nich mówiła) kiedy stoi na scenie, z lekko przechyloną głową, z pięknymi smutnymi oczami, zazwyczaj zmęczonymi i patrzy – spod tej swojej zwykle za długiej (bo taki ma styl) grzywki – na publiczność, czasem się uśmiecha, ale to tylko w odwzajemnieniu uśmiechu. Patrzy głównie na kobiety – a penny for your thoughts my dear! Kiedy tak patrzy, ja mam ochotę zapomnieć o całym świecie i patrzeć na niego. W jego oczach można byłoby utonąć. Ale to miała być recenzja muzyczna przecież. Krzysztofa Ścierańskiego słyszałam ostatnio, kiedy miałam 17 lat. Pamiętam swoje wrażenia, przyspieszone bicie serca przez wiele godzin po koncercie, pobiegłam po autograf, coś mu opowiadałam zachwycona, uśmiechał się spod wąsa … Eh, to były czasy. Potem, jego zdjęcie wiele miesięcy wisiało nad moim łóżkiem. Zamieniłam go dopiero na Milesa. Mam nadzieję, że nie miałby nic przeciwko. Co się zmieniło od tego …

Branford Marsalis w Sali Kongresowej

Trzeci dzień Warsaw Summer Jazz Days. Ciągle nie mogę uwierzyć, że tyle gwiazd może wystąpić w Kongresowej w jednym tygodniu. Zastanawiam się, jak zareaguję na koncert dzisiejszej gwiazdy – Branforda Marsalisa. Mam do niego stosunek szczególny. Właściwie można powiedzieć, że Marsalis jest sprawcą tego, że słucham jazzu. Usłyszałam go pierwszy raz na płytach Stinga, tak, to on jest autorem słynnej solówki do „Englishman In New York”. To on otwarł dla mnie świat dźwięków muzyki synkopowanej, to przez jego płyty dochodziłam po kolei do innych wielkich muzyków, choćby do Milesa. „Mo’ Better Blues” z udziałem jego kwintetu to moim zdaniem najlepsza ścieżka dźwiękowa do filmu napisana kiedykolwiek. A projekt Buckshot Lefonque, z przepiękną wzruszającą kompozycją „Another Day” do dziś – moim zdaniem – nie miał godnego następcy łączącego tak umiejętnie jazz, funk i hip-hop. Odczuwam więc do Branforda Marsalisa rodzaj pewnej czci. Wyznaję go trochę jak religię. Nie dam złego słowa powiedzieć. Ale siedząc na Sali Kongresowej, zastanawiam się, co może zrobić Branford Marsalis po wczorajszym trzęsieniu ziemi – Bobbym McFerrinie. Jak może mnie porwać ktoś, …

Bobby McFerrin w Sali Kongresowej

Wielkim, ciągle niezmienionym zdumieniem napawa mnie fakt, że do Warszawy mogą przyjechać na jeden festiwal takie gwiazdy jak Chic Corea, Bobby McFerrin, Pat Metheny i Branford Marsalis. To jest absolutna czołówka światowa i to oznacza, że Warszawa nabiera coraz większego znaczenia na mapie jazzowych miejsc na świecie. Na koncercie McFerrina nie byłam nigdy, toteż mój szok i zachwyt miał znamiona z jednej strony wrażeń nowicjuszki, ale z drugiej był pełny, szczery, totalny i całkowicie spontaniczny. Bobby wychodzi na scenę sam, ale sam nie jest. Na niczym nie gra, ale robi znacznie więcej muzyki niż trio wokalne wspomagające się elektronicznie występujące tuż przed nim. Zaprasza gości, ale nie po to, by nad nimi górować kunsztem, lecz po to, by po partnersku współtworzyć z nimi dźwięki, rytmy, harmonię, muzykę. Zaprasza publiczność, ale nie tylko do zabawy czy zwykłego bicia brawa, zaprasza do muzyki, ustawia koncert na głosy publiki i swój, łączy wszystko w całość i umożliwia piękną interakcję. Skromny, w T-shircie i dżinsach, siada na krześle i zaczyna wybijając rytm o klatkę piersiową intonować kolejne melodie. Pierwsze …

John McLaughlin w Sali Kongresowej

Nigdy nie przepadałam szczególnie za Mahavishnu Orchestrą, to nie mój rodzaj jazzu, za mało w nim swingu, za dużo krzykliwych gitar. Zawsze natomiast miałam spory szacunek do lidera formacji – Johna McLaughlina – za to, co wyprawia z gitarą, a właściwie za to, co przy pomocy gitarowych dźwięków wyprawia z ludźmi słuchającymi jego muzyki. Poniedziałkowy koncert w warszawskiej Sali Kongresowej miał być więc dla mnie jedynie ciekawostką, możliwością usłyszenia na żywo legendy gitary jazz-rockowej. Był czymś więcej. Jak już zauważyła – zawsze na bieżąco nadająca – JazzGazeta, McLaughlin dał czadu. Wyszedł na scenę starszy pan, wyprostowany, elegancki, w formie, ale jednak siwiuteńki. Punktualnie, bez żadnego udowadniania spóźnieniami, kto to jest gwiazdą, po prostu wszedł z zespołem, nie zachowując kolejności, nie robiąc z tego show. Przystroił odrobinę gitarę i zaczął. Grał przekrój swoich utworów z różnych lat – swoją drogą, jak to miło, że ktoś może z takiej kolekcji wybierać. Były i ballady i nawet funky. Zaskoczył mnie brzmieniem swojej gitary, znacznie mniej jazz-rockowym niż bym się spodziewała, znacznie bardziej fusion. Ale były też momenty romantyczne …

Peter Cincotti w Sali Kongresowej

Tak to jakoś jest ostatnio z tymi artystami około-jazzowymi, że ich ostatnie płyty są inne niż wszystkie poprzednie. Te ostatnie płyty robią zawrotną karierę i z promocją tych właśnie płyt, artyści ci występują w Polsce. Problem polega na tym, że ja zazwyczaj pamiętam ich z płyt poprzednich. Tak było z Chrisem Bottim, a teraz z Peterem Cincottim. Petera znam z płyt jazzowych. Uważam go za świetnego wokalistę, zresztą jego dotychczasowy życiorys moją opinię o nim potwierdza. Na przykład dostał nagrodę za interpretację „A Night In Tunesia” Dizziego Gillespiego na bardzo prestiżowym jazzowym festiwalu w Montreux. Na płycie „On the Moon” zachwycał wykonaniem „St. Lewis Blues” i „I Love Paris”, na płycie „Peter Cincotti” kompletnie odlotowym wykonaniem „Sway” i „Are You The One”. To były prawdziwie jazzowe standardy i prawdziwie jazzowe wykonania. Co się stało z Peterem Cincottim na ostatniej płycie? Nie wiem. „East of Angel Town” to płyta, którą jako pierwszą Petera wyprodukował David Foster. Mamy więc na tej płycie klawesyn, kwartet smyczkowy i kilka innych ciekawych brzmień, wszystkich osiąganych w sposób sztuczny – z …

Cassandra Wilson w Sali Kongresowej

Cassandra Wilson znana jest z ciekawych projektów muzycznych. Poza swoimi solowymi płytami, często występuje z muzykami reprezentującymi mocno awangardowe kierunki jazzu. Przez wiele lat nagrywała z Stevem Colemanem, a jej najnowszym towarzystwem muzycznym jest David Murray & Black Saint Quartet. Na koncercie w warszawskiej Sali Kongresowej muzycy promowali swoją płytę „Sacred Ground”. Koncert bardziej był promowany jako występ samej Cassandry niż mniej znanego polskim odbiorcom Davida Murray’a, ale wszyscy muzycy i wokalistka na scenie okazali się być po prostu partnerami. Koncert zaczął się od kawałków instrumentalnych. Po dwóch pierwszych, weszła na scenę Cassandra … „My name is Cassandra, they call me a prophet of doom” zaśpiewała i od tego momentu właściwie sala była już szczęśliwa. Poza Cassandrą i Davidem wystąpili Lafayette Gilchrist – fortepian, Andrew Cyrille – perkusja i basista Jaribu Shahid. Piszę o partnerstwie w muzyce, bo to wcale nie takie popularne, by tej klasy muzycy po prostu dobrze się ze sobą bawili, improwizowali w równie genialnym stopniu, czy grali demokratycznie kolejno soje kompozycje. Nie było kompozycji Cassandry, ale ona – jak to gwiazda …

Chris Botti w Filharmonii Narodowej

Odgrzewana recenzja nie jest tym, o co najbardziej mi chodzi na Froblogu, ale nie pisałam jakiś czas, a wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy w międzyczasie, chciałam je więc udokumentować. Dziś o Chrisie Bottim. Chrisa znam od kilku lat i słucham jego płyt od czasów „A Thousand Kisses Deep” czyli od 2003 roku. Kiedy dotarła do mnie „Italia” – najnowsze wydawnictwo, wiedziałam już, że nie jest dobrze. Kierunek, w którym zmierza Chris Botti nie jest tym, czego bym oczekiwała. Jest – jak jego włosy – jakby coraz bardziej cukierkowy blond. Takie hity jak „Ave Maria”, być może tylko w Polsce źle kojarzone ze standardem ślubnym, i „Nessun Dorma” nie powinny się zdarzać w wydaniu szanujących się muzyków, nawet smooth jazzowych. Trąci łatwą komercją i nieszczęsnym snobowaniem się na klasykę. Moim zdaniem ze stratą dla klasyki. Podobnie zresztą uważam, że śpiewanie przez trzech tenorów przebojów muzyki rozrywkowej nie jest tym, o co mi chodzi. Każdy powinien znać swoje miejsce. Mam zresztą wrażenie, że zazwyczaj muzycy wiedzą, w czym czują się najlepiej, a łamią te standardy wyłącznie dla …